Strona główna » Ciąża » Ból i depresja po stracie dzieci – historia Pauliny
Zapraszam do przeczytania poruszającej historii rodzica po stracie, jak i do osobistej refleksji. Pada tu bardzo dużo ważnych słów. Ból jest wielki, ale jeszcze większy jest wtedy, gdy odwracamy się od osób, które nas potrzebują. Bądźmy blisko, starajmy się rozumieć, a jeśli nie jesteśmy w stanie – po prostu wspierajmy swoją obecnością. Zapraszam również do przeczytania historii Liliany, która jest dostępna tutaj.
Udało się dość szybko, bo po trzech miesiącach. Bardzo ucieszyliśmy się, gdy zobaczyliśmy na teście dwie kreski. Pierwsza wizyta u lekarza i dobra wiadomość, że wszystko jest w porządku. Kiedy nadeszły święta Bożego Narodzenia zaczęłam źle się czuć, a z każdym dniem było coraz gorzej. Lekarz przepisał tabletki, które nie pomagały. Sylwester spędzaliśmy ze znajomymi. Bardzo źle się czułam, dlatego około 1:00 w nocy pojechaliśmy na POZ. Tam zbyli mnie, zlecając tylko No-Spę. 1 stycznia już nie mogłam wytrzymać. Tym razem wizyta w szpitalu na oddziale i badanie USG. Z radością patrzyłam na monitor, widząc moją fasolkę. Niestety, słowa lekarki o braku tętna u dziecka zabrały tą radość na zawsze. Był to 11. tydzień, a dziecko było na etapie 8. tygodnia. Przez trzy tygodnie chodziłam z martwym dzieckiem…
Był ból, smutek, żal, złość. Nie mogłam oglądać programów z udziałem małych dzieci, bo płakałam, a ból rozrywał mi serce. Kiedy zaszłam w następną ciążę okazało się, że jajo płodowe jest puste, a ja znów miałam zabieg i rozdarte serce. Wykonaliśmy różne badania i podjęliśmy kolejną próbę starań. Kiedy się udało, każda wizyta u lekarza była związana z ogromnym stresem, czy zobaczę serduszko. I tak po dziewięciu miesiącach narodził się Cud – Filip. Po dwóch latach zapragnęliśmy, by miał rodzeństwo. I znów – jajo płodowe puste. Już nie było łez. Był ból. Pojawiła się złość. Postanowiliśmy spróbować raz jeszcze.
W 12. tygodniu zaczęłam czuć synka. Tak, czułam, że to będzie syn i nie myliłam się. Nasza radość nie trwała długo, bo w styczniu, podczas wizyty u teściów, stała się tragedia. Znów SOR, badania i wyrok: „Wypadł pani pęcherz płodowy, marne szanse, bo część z nóżką jest w szyjce”. Czekamy na karetkę, by jechać do specjalistycznego szpitala. Karetka przyjechała, a mnie odeszły wody. Oksytocyna, brak skurczy. Jedziemy na porodówkę, muszę urodzić. Leżę i nie czuję nic. Myślę tylko o Filipie, jak on znosi to, że nagle mamę zabrali. Nie będę opisywała porodu, bo to koszmar. Zadałam tylko pytanie czy to synek, odpowiedzieli, że tak. Nazajutrz błagałam lekarza o powrót do domu – wypuścili mnie. Bez leków, bez konsultacji z psychologiem. Na następny dzień odbiór aktu martwego urodzenia i wybór imienia.
Tak mało mówi się o tym, co kobieta przeżywa po utracie dziecka i z czym to się wiąże. Ból w piersiach, laktacja, a ja nie mam kogo karmić. Rodzina i znajomi nie wiedzieli jak zareagować, więc nic nie mówili. Znajomi i pseudo przyjaciele odwrócili się. Nikt nie zadzwonił, nie napisał chociaż SMS-a. Po prostu cisza. A ja tak bardzo potrzebowałam czyjegoś wsparcia! Zostaliśmy sami. Dom i dziecko. Trzymałam się, bo musiałam. Przecież Filip nie mógł cierpieć razem z nami. Choć i tak wiedział, że coś jest nie tak, czuł nasze emocje.
Trzymałam się, ale tylko przy nim. Noce były okropne, miałam koszmary i po cichu płakałam. Każdego dnia walczyłam z powracającymi, bolesnym wspomnieniami. Nie byłam wstanie pracować. Zwolniłam się. Po śmierci Kubusia zaczęłam miewać zawroty głowy, szumy uszne, czułam oszołomienie. I zaczął się pojawiać lęk i strach. Na początku myślałam, że to coś neurologicznego i olałam sprawę. Po dwóch latach znalazłam pracę, tą wymarzoną. Było super, ale do czasu, gdyż pewnego dnia zasłabłam w pracy.
Było coraz gorzej, omdlenia, zasłabnięcia, ciągle SOR-y, szpitale. W końcu jedna pani profesor powiedziała: „Dziewczyno, przeszłaś swoje. Ja nie mam u ciebie nic do roboty, ty potrzebujesz dobrego psychiatry”. Zdecydowałam się na wizytę u psychiatry, który postawił diagnozę: depresja oraz nerwica lękowa z ostrymi zaburzeniami somatycznymi. Biorę leki, lecz leki to nie wszystko. Osoby z depresją muszą się jej nauczyć. Muszą nauczyć się z nią żyć i nauczyć się własnego ciała. To bardzo ciężka praca, codzienna walka z samym sobą. Są lepsze i gorsze dni. W te gorsze, nawet wyjście po dziecko do przedszkola, czy na zakupy to stres i objawy somatyczne. Depresja to problem całego naszego ciała. To nie tylko „humorki”.
Postanowiłam głośno mówić o stratach i depresji, choć to na razie walka z wiatrakami, przecież pary po stracie są jak trędowaci, a osoby z depresją postrzegani jak wariaci. Smutne jest to, że właśnie tak myśli część społeczeństwa. Gdy przyznaję otwarcie, że na razie nie pracuję, bo nie jestem w stanie – mam depresję i nerwicę, ludzie robią wielkie oczy i milkną. Za to potem, za plecami, mają dużo do powiedzenia, jaka ze mnie wariatka, bo chodzę do psychiatry. Potem już unikają kontaktu. To boli.
Jestem tylko kobietą po ciężkich przejściach, która nie uśmiecha się na zawołanie, która jest cicha i zamknięta w sobie. Osoby po stracie i w depresji chcą być traktowane normalnie. Chcą, by z nimi rozmawiać i być. Nie chcą by ludzie bali się ich łez i ciężkich rozmów, które są potrzebne. Nie bójmy się rozmów z rodzicami, którzy utracili swoje dzieci. Tu nie trzeba wielkich słów, wystarczy wysłuchać, przytulić i zapewnić o swojej obecności. Niech strata dziecka i depresja przestaną być tematami tabu. Gdy wiecie, że ktoś boryka się z depresją, nie zmuszajcie go do aktywności, nie mówicie, że będzie dobrze, żeby wziął się w garść, by poszedł do pracy, to przejdą mu smutki. To tak nie działa. Takie słowa wpędzają w jeszcze gorsze samopoczucie. Ten ktoś walczy, chce żyć normalnie, lecz to nie jest proste. Po prostu bądźcie, dajcie odczuć, że można na Was liczyć. Nie odsuwajcie się.
Paulina (red. Krzysztof Opeldus)
Oceń ten wpis
Twoja opinia jest dla mnie ważna.
Ocena 5 / 5. Głosów: 11
Nie dodano jeszcze żadnej oceny.